Σελίδες

Τρίτη 26 Φεβρουαρίου 2013

O mówieniu

Natrafiłam jakiś czas temu na artykuł o tym, jak ćwiczyć mówienie w obcym języku, nie mając "pod ręką" native speakera. (Przy okazji pochwalę się - artykuł był po angielsku i zrozumiałam!)

Internet oferuje nam całą masę portali do językowych wymian, gdzie można umawiać się z ludźmi na konwersacje za pośrednictwem np. Skype. Poza tym ludzi można poznawać w całej sieci, na różnych forach tematycznych itp. i analogicznie znajomość przenieść na komunikator głosowy...
Taaak, Ameryki nie odkryłam i każdy uczący się jakiegokolwiek języka spotkał się z tą poradą setki razy.

Pomysł sam w sobie jest dobry, ale nie dla mnie, dla której umówienie się z kimś na konkretną godzinę w celu porozmawiania jest dość problematyczne. Zamiast jednak przejmować się tym, czego nie możemy zrobić, zróbmy to co jest możliwe!

  1. Mów! Po prostu! Jak nie masz z kim porozmawiać, to mów do siebie (chociaż może lepiej to robić, kiedy nikt nie słyszy), na głos. "Idę sobie zrobić herbaty, bo zmarzłam, ale najpierw muszę umyć kubek". Przy okazji odpada problem nieznajomości jakiegoś słówka, bo możesz po prostu wstawić polskie i nikt nie będzie miał problemów ze zrozumieniem. Możesz też pogadać ze swoim psem/kotem, złotą rybką. Opowiedz sobie bajkę, albo opisz (na głos) widok za oknem.
  2. Obejrzyj filmik na Youtube i powiedz jego autorowi co o nim myślisz. Zarówno o filmiku jak i autorze. Nieważne, że on się nigdy nie dowie o Twojej opinii.
  3. Powtarzaj na głos lekcje, których słuchasz i śpiewaj piosenki (nawet jeśli okropnie fałszujesz!), Pauzuj oglądany serial i powtarzaj dialogi.
  4. Czytaj na głos.
  5. Co tylko przyjdzie Ci jeszcze do głowy, ale.... MÓW!!!

To oczywiście nie są metody idealne, bo przede wszystkim brakuje nam informacji zwrotnej. Nie mamy pewności, że mówimy poprawnie, nikt nie poprawi naszych błędów ani nie podpowie słówka, które właśnie nam umknęło. (Chociaż, w codziennym życiu z reguły rozmówcy wystarcza, że nas rozumie i wcale mu się nie chce nas poprawiać - wyjątkiem są tu konwersacje nastawione ściśle na naukę języka) Ale można z nich wyciągnąć wiele korzyści:
Po pierwsze możemy wzbogacić słownictwo, bo dowiadujemy się, czego nie wiemy: "Idę sobie zrobić herbaty, bo .... jak jest po grecku marznąć?" Wiele razy nie będzie Ci się chciało tego sprawdzać, ale czasem nieznajomość niektórych słówek tak dokucza, że nawet najbardziej leniwy człowiek sięgnie po słownik by się tego dowiedzieć"
Po drugie, nawet jeśli podczas słuchania wydaje nam się, że wypowiedzenie tego co słyszeliśmy jest oczywiste, to w praktyce okazuje się, że to są zupełnie różne sprawy. Dobrze jest szykować swój aparat wymowy na stosowanie obcego języka. Nawet, kiedy doskonale wiesz, co chcesz powiedzieć, jakich słów użyć, Twój język może zwyczajnie Cię nie słuchać!
Z ostatnich osobistych doświadczeń: Pracuję w międzynarodowym środowisku, ale też z Polakami. Po kilku godzinach spędzonych na gadaniu po polsku, trudność mi czasem sprawia, np. zapytanie w pracowniczej kantynie o to, czy krzesło jest wolne. Wiem, co mam powiedzieć, ale usta i język nie nadążają i zamiast prostego angielskiego pytania, wydobywam z siebie jakiś bełkot. Albo w ostatnią polską rozmowę wtrącił się obcokrajowiec z pytaniem po angielsku. "Tak, pewnie" - chciałam mu odpowiedzieć i zamiast "Yes, sure", z moich ust wydobyło się "Yes, sir" (mina pytającego - bezcenna, hihi) Na szczęście dla mnie zdarzają się też dni, kiedy cały czas nadaje się po angielsku

Podsumowując - warto od samego początku przyzwyczajać zarówno umysł jak i ciało do wymawiania obcych dźwięków. Wtedy, kiedy już nadarzy nam się okazja użyć języka, którego się uczymy, nie będzie to takim szokiem dla organizmu.

Τρίτη 19 Φεβρουαρίου 2013

Po co w ogóle planować naukę?

Na pytanie w tytule posta chyba jest tyle odpowiedzi ile osób jej udzielających. Ja mogę przedstawić tylko swój punkt widzenia.
Zacznę przewrotnie: Do czego nie służy plan nauki?

  • Do wściekłego pędu, byle tylko "odhaczyć" kolejny punkt
  • Do załamywania się: "O rany, już północ, zaraz muszę wstać, a przecież miałam jeszcze przetłumaczyć piosenkę, bo tak stoi w planie.
  • Do rzucenia nauki w kąt bo "nie potrafię trzymać się planu, więc nic z tego nie będzie".
A teraz do rzeczy, czyli po co MI plan nauki?
Ano zarówno plan nauki, jak i plany na wszystko inne służą mi do tego, by po prostu nie zwariować. By nie budzić się co kilka tygodni z myślą: "A przecież miałam zrobić/osiągnąć...." By nie utonąć w moim codziennym chaosie.

Jak to wygląda?
Uczę się dwóch języków (i mam apetyt na kolejne). Z każdego języka powinnam poznawać słówka, gramatykę, słuchać, mówić, czytać i pisać. Do tego praca, dom i inne mniej lub bardziej ważne zajęcia i sprawy, które chciałabym jak najlepiej ogarniać.
W dni kiedy pracuję nie ma mnie w domu po czternaście godzin. Wtedy mogę jedynie posłuchać 
audiobooka, czy poczytać książkę w telefonie, chociaż czasem jestem tak zmęczona, że po prostu mi się nie chce. Takie dni są w ogóle wykreślone z kalendarza. Co ważne, nie jestem w stanie z góry określić ile tych dni w tygodniu czy miesiącu będzie i które to będą dni. Często dowiaduję się na dzień przed, że nazajutrz mam jechać do pracy, albo odwrotnie, że mimo iż praca była w planach, jednak będę miała dzień wolny.
Pozostałe dni są umownie podzielone na dni greckie i angielskie.
Mój miesięczny plan określa:

  • Ile materiału z komputerowego kursu do angielskiego powinnam przerobić
  • Jaką część moich greckich notatek powinnam uporządkować
  • Jakiego audiobooka przesłuchać (aktualnie na tapecie jest angielski)
  • Jaką książkę przeczytać (aktualnie mam napoczętą angielską)
  • Jakiego ebooka przeczytać (aktualnie po polsku, kategoria "ebook" mieści się w sferze językowej, ponieważ będą tam trafiały książki w różnych językach, na zasadzie - co się trafi)
  • Ile postów powinno się pojawić na drugim blogu
  • Ile postów i o jakiej tematyce powinno pojawić się tutaj
  • Ile odcinków serialów (eng. i gr.) powinnam obejrzeć.
Te wszystkie wiadomości są wypisane w punktach w kalendarzu. Pełnią rolę przypominającą i motywującą. Jak pisałam wyżej, wprowadziłam umowny podział na dni greckie i angielskie. Umowny, bo tak naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, by po zrealizowaniu fragmentu angielskiego kursu obejrzeć sobie grecki serial, albo w drodze do pracy słuchać angielskiego audiobooka, a w drodze powrotnej czytać książkę po grecku. Moje zapiski mają mi tylko uświadamiać co jest do zrobienia, a także co idzie nie tak...

Po przeanalizowaniu w ten sposób zaplanowanego stycznia mogę stwierdzić:

  • kursu angielskiego zamiast jednego działu przerobiłam całą płytę.
  • notatek z greckiego uporządkowałam więcej niż było w planie
  • na drugim blogu każdego dnia stycznia pojawiła się notka (zgodnie z planem)
  • na tym blogu posty również pojawiają się regularnie
  • udało mi się dokończyć audiobooka po angielsku, przesłuchać kolejnego po polsku i zacząć nowego (znów po angielsku)
Porażką natomiast okazało się czytanie książki po angielsku (strasznie ciężko idzie i chyba się ostatnio trochę zniechęciłam. Dziś oddałam ją do biblioteki, spróbujemy poczytać ją na telefonie) oraz oglądanie greckich i angielskich seriali (nie potrafię w żaden sposób tego punktu wcisnąć w mój dzień.)

Luty - wszystko na to wskazuje, nie będzie wyglądał tak dobrze. Troszkę mi się sypie mobilizacja, ciągle dopadają mnie przeziębienia i... Niewiele robię, a czas leci. Ale dzięki temu, że mam swój plan, wiem, w którym jestem miejscu i nie będę tracić czasu na zastanawianie się "co właściwie powinnam robić", kiedy siły wrócą.

Mały trick: Plany (nie tylko językowe) na dni angielskie pisane są kolorem czerwonym, na dni greckie zielonym. Dodatkowo na górze kartki przeznaczonej na dzień grecki piszę sobie (na zielono oczywiście) nazwę dnia tygodnia po grecku. Zadania do wykonania próbuję zapisać w "języku dnia", a jeśli nie wiem, jak to zrobić, to w tym drugim. W ogóle staram się z moich zapisków eliminować język polski. Jeśli chcecie spróbować tak się pobawić, to polecam! Fajna sprawa:)

Τρίτη 12 Φεβρουαρίου 2013

(De)motywacja?

Kilka dni temu, będąc na zakupach, nagle stanęłam jak wryta, bowiem zdałam sobie sprawę, że tuż obok siebie słyszę młodą kobietę mówiącą po grecku. Oczywiście nie odmówiłam sobie przyjemności zaczepienia jej i zamieniłyśmy kilka zdań. Co ciekawe, moja rozmówczyni okazała się być Polką.
Dziewczyna mówiła po grecku bardzo ładnie i bardzo dobrze (przynajmniej w moim odczuciu), a ja chwilę po tej rozmowie zdałam sobie sprawę, że podczas konwersacji popełniłam poważny błąd gramatyczny  (użyłam złego rodzajnika do powszechnie znanego i używanego słówka). 

Ogarnęło mnie uczucie porażki, zwątpienie i zniechęcenie. Bo po tylu latach nauki takie błędy? Ja się nigdy nie nauczę! Nie to, co ona! Ale się wygłupiłam!

Dość szybko jednak się otrząsnęłam. Fakt, po tak długim czasie efekty mogłabym mieć lepsze. Ale jeśli teraz, albo kiedykolwiek się poddam, to już na pewno nigdy się nie nauczę. Kolejna sprawa - rozmawiałyśmy dość swobodnie, mimo że (z mojej strony) z błędami,a to już coś. I sprawa trzecia, tak na pocieszenie: Byłam na zakupach. Myślałam o różnych sprawach po polsku, gotowa na "przełączenie się na angielski", kiedy tylko będzie trzeba się do kogoś odezwać. Greckiego nie spodziewałam się wcale, a tymczasem niemal z automatu zastosowałam właściwy język.

Tytułem wyjaśnienia: Mam taką swoją teorię na temat funkcjonowania mózgu, chociaż nie jestem pewna, czy uda mi się ubrać ją w słowa. Może spróbuję na przykładzie. Kiedy przyjechałam do Anglii i na przykład wchodziłam do banku by coś załatwić, byłam przygotowana na używanie języka angielskiego i nie stanowiło to dla mnie wielkiego problemu. Nie musiałam układać sobie w głowie tego co powiem. Po prostu wchodziłam i mówiłam (moim kalecznym angielskim). Ale kiedy idąc ulicą głowę miałam zaprzątniętą własnymi myślami (oczywiście polskimi) i znienacka ktoś mnie zagadnął po angielsku, to najzwyczajniej w świecie nie słyszałam go. Mózg reagował z opóźnieniem. Coś jakbym najpierw wraz z pytaniem rozmówcy dostała komunikat "to było po angielsku, przełącz się", więc musiałam poprosić o powtórzenie i dopiero wtedy odpowiednio zareagować
Inną sprawą był fakt, że mój umysł operował na dwóch płaszczyznach. Albo po polsku i tu bez problemu, albo w trybie "język obcy". I tu znowu bywało śmiesznie. Bo wiele fraz łatwiej przychodziło mi po grecku niż angielsku i bardzo się musiałam nawysilać, by zastosować angielską wersję, a nie działać odruchem i nie mówić po grecku, do ludzi, którzy być może nawet tego języka w życiu nie słyszeli,.
Pewnie są ludzie, którzy takich problemów nie mają, ale u mnie to funkcjonuje właśnie tak. Chociaż, muszę się pochwalić, że faza szoku chyba już mija i w systemie polsko-angielskim już mój "przełącznik" działa szybciej.

Wracając do wniosków z mojego miłego przypadkowego spotkania. Mam czas, nikt i nic mnie nie goni. Będę uczyć się dalej i osiągnę tyle ile zdołam. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie znał grecki lepiej ode mnie. Zawsze znajdzie się coś, czego jeszcze nie wiem. Nie ma więc powodu do dołowania się:)